Największą satysfakcją z prowadzenia bloga jest dla mnie fakt, że większość z moich przepisów faktycznie zostaje wypróbowana. Co mi po wrzucaniu dziesiątek notek miesięcznie, jeżeli wiem, że ludzie wejdą, popatrzą/skomentują i wyjdą? Dlatego mniej cieszy mnie liczba wyświetleń, obserwatorów, komentarzy, a bardziej to, że czasem mogę przeczytać pytanie od osoby, która przepis chce ulepszyć, albo zwyczajnie informację, że ktoś robił, i wyszło. I że było dobre. Serce rośnie i aż chce się pisać wartościowe, przemyślane, dobrze opisane przepisy :)
Ale czasem na blogu pojawia się notka, którą w zaciszu własnej kuchni ciężej jest odtworzyć. I ta też taka będzie. Na majówkę wybrałam się na konwent Majówka Fantasy, odbywający się w Wiosce Fantasy. Samo miejsce mocno mnie do siebie zniechęciło - najpierw ustalili zasady, których nikt nie przestrzegał (i których, co gorsza, sami nie przestrzegali). Później okazało się, że najwyraźniej wywożenie toików (dwóch na ok. 60 osób!) to fanaberia, bo po 4 dniach żadnej akcji w tym kierunku nie wykonano. Ale najbardziej dał mi się we znaki brak ciepłej wody i rozsądnego prysznica, który to prysznic obiecywany jest od 3 lat istnienia wioski. Meh. Niestety będę musiała tam wrócić na inny konwent, ale mamy nadzieję, że do tego czasu coś się zmieni, a zasady będą trochę inne, bo nasze ;)
Natomiast, jak to na konwentach, spotkać można niesamowicie fajnych ludzi. W pierwszy dzień, otwarty dla turystów, organizowaliśmy stanowisko łucznicze i można było z nami postrzelać, najmłodszy nasz strzelający miał lat 3, najstarszy, podejrzewam, około 70. Łucznictwo to jednak sport dla wszystkich :) Niestety nie mam z tego żadnych zdjęć, byłam zbyt zajęta zasuwaniem w gorsecie i płaszczu po strzały ;)
Ale w kolejne dni już mogliśmy się wczuć w życie wioski. Wyjątkowo przyjęliśmy tradycyjny podział ról - ja chciałam odpocząć od biegania, więc zaangażowałam się w przygotowywanie posiłku dla całej wioski, a mężczyzna dzielnie walczył, zabijając wrogów i biegając po lesie.
Ok, koniec gadania, czas na zdjęcia :)
Na ten teren nie można było wchodzić bez klimatycznego stroju. Ta klimatyczna bela ociepliny na pewno ma jakieś swoje, historyczne, uzasadnienie.
Życie pod wiatą toczy się leniwie i alkoholowo. Drewniane kufle na zmianę z plastikowymi kubeczkami (klimatycznymi). Od lewej: Stefan, Ojciec Małpeusz, Ktoś Niezidentyfikowany, Faks.
Zwierzęta towarzyszyły nam przez cały czas. Śpiący i anemiczny husky plątający się po konwencie (jadł tylko wtedy, gdy karmiło się go z ręki małymi kawałkami), samiec jaszczurki zwinki który wpadł na wizytację, i dziesiątki kijanek, dzięki którym chyba nie zżarły nas komary. Słychać też było bardzo donośnie żaby, które rechotały wytrwale z każdego opowiedzianego wieczorem suchara, bez wyjątku.
Para buch, kocioł w ruch...nasza garkuchnia, pożyczona ponoć od Straży Granicznej. Opalana drewnem które dymiło jak sam diabeł, z czterema wielkimi kotłami.
To jakoś połowa marchewek. I jedna tysięczna piwa i papierosów które zostały zniszczone na konwencie.
Trzy główki czosnku...
Wypełniliśmy to wiadro.
Cebula poszła cała.
Cebula, pietruszka, pod spodem marchewka i ziemniaki.
Największy seler jakiego w życiu widziałam (i miałam okazję kroić).
Okazało się, że jestem najsprawniejszą siekającą w zespole (kuchenna technika maszynowa, wiecie, ciachciachciachciach zamiast ciach. Ciach. Ciach.), co okupiłam raną bojową. Niestety poprawiłam w następny dzień, i teraz mam paprzącą się dziurę.
Pan i Władca Rotek rozkazuje babom. Granda.
Toksyna i Rotek wzięli garkuchnię w obroty. Gigachochla służyła do mieszania na zmianę - kompotu i potrawki. Ponieważ nie było wody pitnej, to musiałyśmy ją ugotować na wodzie z rzeki. Na wszelki wypadek nikomu o tym nie powiedziałyśmy - na szczęście bez konsekwencji ;)
Obowiązkowe wyposażenie na konwencie - klimatyczna micha i sztućce.
Jeszcze kilka godzin mieszania, doprawiania i dolewania wody, i można się zajadać. Wyszło dobre, sycące i cieszące.
Nad ogniskiem, na wielkiej kracie, na jeszcze większej patelni smaży się pół kilo boczku, który pracowicie posiekałam w kosteczkę - to już kolejny dzień.
Kiełbasa oczywiście była w ilości nadzwyczajnej (chociaż może nie na tym zdjęciu... ;)), w końcu to majówka.
Ale nie tylko my gotowaliśmy. Właściciele Kramu Melnira piekli sobie nad
małym ogniskiem drożdżowe, cienkie podpłomyki. Przez resztę dnia
siedzieli w swoim kramie i sprzedawali różniste wyroby - karwasze,
notatniki, klimatyczne elementy strojów i wyposażenia, akcesoria
fantastyczne. Być może, jak mi gotówka kiedyś dopisze, obkupię się u
nich. Na szczęście nie będę musiała jeździć za nimi po konwentach - mają
też stronę internetową, możecie sobie pooglądać różne cuda, jeżeli
macie ochotę:
http://www.krammelnira.pl/ . Poniżej mały wycinek ich oferty.
W ryj można dostać i bez okazji.
Oddział Do Zadań Specjalnych Jak Również Ubijania Fotografów.
Dzielny rycerz Paszportu Polsatu.
To nie jest sukienka, to klimatyczna tunika rycerska, i tego się będziemy trzymać.
"I co się uśmiechasz do aparatu mojej dziewczyny"
"Hohoho, jak się lubimy"
"Headshot."
Mnich wersja pokojowa.
Mnich wersja bojowa.
Życie w wiosce toczy się leniwie. Dużo się je, dużo się pije, dużo się odpoczywa i śpiewa przy ognisku. Wracam tam na przełomie lipca i sierpnia, być może do tego czasu otrząsnę się z niemiłych doświadczeń z brakiem higieny ;) W sumie z majówki wróciłam zadowolona i wypoczęta, chociaż trochę zirytowana, że najfajniejsze atrakcje zaczęły się wtedy, kiedy zdecydowaliśmy się na wyjazd.
Gdyby ktoś miał ochotę do nas dołączyć, pobiegać po lesie, poudawać elfa albo krasnoluda, wypić hektolitry piwa przy ognisku śpiewając radosne pieśni - zapraszamy na Fornost!
http://www.fornost.com.pl/ 26.07-4.08. Będę tam ja, będzie tam masa innych świetnych ludzi, i przez 10 dni moim największym zmartwieniem będzie to, czy rano słońce wygoni mnie z namiotu czy będę mogła pospać trochę dłużej ;)