czwartek, 22 grudnia 2011

Creme brulee


Arystokrata wśród francuskich deserów. Chrupiąca, karmelowa skorupka pęka pod stuknięciem łyżeczki, a pod spodem czeka delikatne, śmietankowo-waniliowe, kremowe wnętrze. Grzech jeść, ale jeszcze większy - odmówić sobie.


Dokładnie rok temu dostałam od taty na święta mały, ręczny palnik gazowy, który służy właśnie do karmelizowania cukru na tym deserze. Ale spokojnie - jeżeli go nie macie, to wystarczy, że wstawicie posypany cukrem deser na kilkanaście sekund pod mocno nagrzany grill od piekarnika, i też wyjdzie. Ale trzeba bardzo uważać - granica między słodkim, chrupiącym karmelem a przypalonym, gorzkim okropieństwem jest cieniutka ;)

Przepis od jakiegoś czasu jest zapisany w mojej przepisowej książce, ale ostatnio zorientowałam się, że pochodzi od Doroty

Składniki:

300ml śmietanki 30%
4 żółtka
3 łyżki cukru-pudru
Laska wanilii
Cukier do posypania  - zwykły lub trzcinowy (u mnie akurat tym razem zwykły).

Ponadto: trzy kokilki (to takie porcelanowe, niskie naczynia w których można piec)


Czas wykonania: 4-5h (studzenie)
Koszt: 8zł

Wykonanie:

Śmietankę wlewamy do niewielkiego garnuszka. Przecinamy strąk wanilii na pół, wyskrobujemy ziarenka, dodajemy do śmietanki. Doprowadzamy na malutkim ogniu do wrzenia, narkotyzując się unoszącym się zapachem wanilii. Odstawiamy do wystudzenia. W kubeczku ucieramy żółtka z cukrem-pudrem, krótko, do połączenia. Gdy śmietanka jest już ostudzona dodajemy do niej żółtka, mieszamy dokładnie, żeby nie było żadnych grudek. Rozdzielamy masę na nasze kokilki (u mnie - trzy) i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 100 stopni. Pieczemy krem 45 minut, do godziny. Powinien być lekko galaretkowaty na środku. Wstawiamy do lodówki (lub, przy obecnej, zimowej już pogodzie - za okno :)) na przynajmniej 2-3 godziny, aż będzie zupełnie zimny. Po tym czasie wysypujemy na każdy łyżkę cukru i karmelizujemy - specjalnym palnikiem lub metodą piekarnikową, opisaną powyżej. Warstwa karmelu nie powinna być zbyt gruba, bo będzie ciężko ją przebić łyżeczką.

wtorek, 20 grudnia 2011

Pierniczki kamyczki


Bez tych pierniczków nie ma u mnie świąt. Może się walić, palić, możemy nie mieć czasu - pierniczki są zawsze. To chyba pierwsze ciastka które piekłam, jeszcze jako mały szkrab, z mamą - mama toczyła kuleczki, a ja swoją porcję wałkowałam i wycinałam ulubione, nie wiedzieć czemu, koguciki, grzybki i gwiazdki (kogucik na Wigilię, kto to widział w ogóle).

Obowiązkowe było też siedzenie przy piekarniku, obserwowanie jak pierniczki się złocą i przy okazji - świąteczne pogaduchy o wszystkim i o niczym. W zasadzie mam z tymi ciasteczkami same dobre wspomnienia, zawsze więc wracam do tego przepisu, niczego w nim nie zmieniając.

Nazwa oczywiście od ich twardości - pierniczki są twarde, kruche i świetnie nadają się na ozdoby choinkowe. W piekarniku nie rozlewają się zbyt mocno, więc dziurki wykrojone przed pieczeniem zachowują swój kształt. Po ozdobieniu białym lukrem i przewleczeniu ładnej tasiemki będą śliczną ozdobą na choince. Miękną po ok. 1,5-2 tygodnia. Jeżeli chcecie przyspieszyć ten proces, to zamknijcie je w puszce ze skórką od jabłka - zmiękną w 2-3 dni.

Jeżeli posiadacie zestaw różnej wielkości wykrawaczek-gwiazdek to pokuście się o zrobienie choinki - gwiazdki od największej do najmniejszej układamy na sobie, przekładając je malutkimi kółeczkami lub, w moim przypadku, najmniejszą gwiazdką. Polukrowane, zaśnieżone, ozdobią świątecznie mieszkanie. A po świętach można je schrupać :)

Ładnie ozdobione i zapakowane pierniczki będą też miłym, drobnym upominkiem dla znajomych - jeżeli opakujecie w celofan taką śnieżynkę-bombkę na pewno sprawicie komuś przyjemność małym kosztem, polecam. Ja regularnie od kilku lat obdarowuję najbliższych przyjaciół takimi właśnie paczuszkami :)




Składniki:

1kg + 100g mąki + do podsypywania
0,5 litra miodu sztucznego
1 łyżeczka sody
1,5 szklanki cukru
1 paczka przyprawy do piernika
3 jajka
2 łyżki wody
1 łyżka masła

Koszt: ok. 10zł
Czas wykonania: 2-3h

Wykonanie:

W garnku mieszamy miód, cukier, wodę i masło. Podgrzewamy na malutkim ogniu aż do rozpuszczenia i delikatnego bąbelkowania. Wsypujemy przyprawę do piernika, mieszamy dokładnie. Bardzo, bardzo powoli dodajemy przesiane 100g mąki, wciąż mieszając, żeby nie porobiły się grudy. Po dodaniu całej mąki trzymamy mieszaninę na ogniu jeszcze chwilę, po czym odstawiamy. Teraz musimy poczekać, aż odpowiednio się wystudzi - uwaga na palce przy sprawdzaniu temperatury ;) nie może zupełnie się ochłodzić, bo stwardnieje. Powinna być na tyle ciepła, żeby nie parzyć rąk. W misce mieszamy mąkę z sodą. Dolewamy naszą miksturę, mieszamy lekko łyżką, wbijamy  trzy jajka i zagniatamy elastyczne ciasto. Ostrzegam, to potrwa ;) to zagniatanie było dla małej Mnie zawsze wyzwaniem. Ciasto będzie się lekko kleić, nie należy się tym bardzo martwić.

Gdy ciasto jest już gotowe odrywamy z niego kawałki wielkości pięści, i na blacie obficie posypanym mąką wałkujemy na ok. 3-4 milimetry. Prawdopodobnie z góry też trzeba będzie je omączyć. Wykrawamy ulubione kształty ciasteczek i układamy na wyłożonej papierem blasze.

Pieczemy ok. 10 minut w piekarniku nagrzanym do 150 stopni, aż lekko wyrosną i się przybrązowią.

Wersja dla leniwych - można również z ciasta toczyć kuleczki wielkości orzecha włoskiego, wtedy trzeba je będzie piec trochę dłużej, dobrze wtedy też zwiększyć ilość sody do 1,5 łyżeczki.

I jeszcze mała dygresja. Bardzo uważajcie kupując przyprawę do piernika - cwani producenci chcą nam wcisnąć mąkę w cenie 120zł za kilogram ;) zerknijcie na skład waszej przyprawy - jeżeli znajduje się tam mąka, to należy z niej zrezygnować. Mąka jest tanim wypełniaczem który sprawia, że przyprawy jest więcej, ale jest oczywiście przez to mniej aromatyczna i, cóż, podrabiana. U mnie na czarnej liście wylądował Prymat, w którym to mąka jest wymieniona na pierwszym miejscu w składzie (sic!). Polecam za to np. Kamis, nigdy się jeszcze na nim nie zawiodłam.



Lukrowanie

Jeżeli macie ochotę, to możecie swoje pierniczki ozdobić śnieżnobiałym lukrem - nada im to uroku :) polecam przepis na tzw. royal icing - lukier który jest odpowiednio sztywny, dość szybko zastyga i łatwo nim manipulować.

Składa się on z:

1 białka
1 szklanki cukru-pudru.

W miseczce ucieramy łyżką cukier z białkiem, można też dodać ulubiony barwnik albo ciut soku z cytryny (ale wtedy trzeba dodać więcej cukru). W zależności od wielkości białka pewnie będziecie musieli go odrobinę zagęścić lub rozcieńczyć - nałóżcie odrobinę lukru na papier patyczkiem szaszłykowym, jeżeli trzyma kształt, to wszystko jest ok.

Ja do lukrowania używam specjalnych buteleczek które kupiłam w zeszłym roku w sklepie Tchibo, są bardzo wygodne, ale możecie użyć też woreczka z uciętym rogiem albo papierowej tutki, jak wam wygodniej.



A jak u was idą przygotowania do świąt? :)

piątek, 2 grudnia 2011

Kolakakor - karmelowe ciasteczka.




Większości osób pewnie wiadomo, że nasz kalkulator kaloryczny, Piekarzynek, jest też miniagregatem blogów kulinarnych. Przeliczając dla siebie zazwyczaj korzystam z programu, ale zaglądam na stronę właśnie po przepisy - przeglądam je codziennie odruchowo. I tak trafiłam na te pyszne ciasteczka na blogu Kasi i Marcina.

Te szwedzkie (podobno) ciasteczka są chrupiące z wierzchu, w środku cudownie się ciągną, a najwspanialsze jest w nich to, że mają mało składników i ekspresowo się je robi. Nie ma żadnego toczenia 127547 kuleczek czy mrożenia ciasta i wycinania, o nie. Wszystkim moim znajomym bardzo smakowały, nie wiedzieć czemu szukali w nich jakiegoś tajemnego składnika. Podejrzliwe bestie. Po cieście z cukinią wszyscy  nagle się doszukują...

Składniki:

200g masła
200g ciemnego cukru trzcinowego (koniecznie ciemny cukier, to on nadaje ten karmelowy smak)
1 łyżka miodu (w oryginale: golden syrup)
1 łyżeczka sody
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
300g mąki
Opcjonalnie: cynamon (dodałam łyżeczkę).

Czas wykonania: 30 min
Koszt: 6-7zł

Wykonanie:

Proste jak funt kudeł, jak mawia mój Tata. Miksujemy miękkie masło z cukrem, dodajemy resztę składników, miksujemy aż się połączy. Wykładamy dużą, piekarnikową blachę papierem do pieczenia. Ciasto dzielimy na 4 części, rolujemy wałeczki które układamy koło siebie na blasze i mocno spłaszczamy. Jeżeli macie duży piekarnik, to wałeczki rozleją się i po upieczeniu będziecie je kroić w ukośne paski. Mój piekarnik jest dość mały, więc wszystko zlewa się w jeden wielki kwadrat, i bardzo mi to pasuje. Bo oto po 15 minutach pieczenia w 175 stopniach wyjmujemy jeszcze gorące ciastka (a w zasadzie wkrótce-ciastka) i wciąż na  blasze, szybko kroimy je ostrym nożem na zgrabne kwadraty. Odstawiamy do wystygnięcia.

Moja uwaga: im dłużej będziecie piekli ciastka, tym bardziej chrupiące a mniej ciągnące będą. Fragmenty od brzegów zazwyczaj mocniej chrupią, te z środka bardziej się żują. Ja zazwyczaj wyciągam ciastka kiedy widzę, że zewnętrzne krawędzie zaczynają brązowieć, ale środek jest jeszcze mocno miękki i falujący.

sobota, 19 listopada 2011

Faszerowane łódeczki ziemniaczane



Uff. Czy mnie tu naprawdę nie było miesiąc? Niewybaczalne. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Może tylko to, że jak nie jestem na zajęciach to jestem na praktykach, jak nie jestem na praktykach to siedzę nad zleceniami, jak nie siedzę nad zleceniami to widuję się z Pandą i jeszcze czasami usiłuję trochę pospać. Z przymusu ograniczam się do dań szybkich i nieskomplikowanych, które na blogu albo się już pojawiły, albo są za proste żeby się pojawiać.

Dziś danie poprzedzone krótkim wstępem. Mężczyzna twierdzi, że głównym produktem eksportowym Podkarpacia są ziemniaki - produkuje się z nich samochody, tkaniny, napoje oraz dachówki, nie mogę więc mieć do niego pretensji, że to jedyne co chce jeść, bo tak go wychowali. Na moje nieszczęście wiejska część rodziny obładowała mnie siatką wiejskich ziemniaków z wolnego wybiegu, w związku z czym przez tydzień jedliśmy ziemniaki. Kiedy na nieśmiałą propozycję, że może teraz byśmy zjedli spaghetti usłyszałam "ale jak to spaghetti z ziemniakami?" miarka się przebrała - zażądałam kilkudniowego odwyku od pyr.

Odwyk nie potrwał długo, jako że chcąc sprawić przyjemność Połówce poszłam na łatwiznę i zakupiłam składniki na rarytas, o którym wspominał mi parę tygodni wcześniej. Przepis pochodzi od Agaty, przyjaciółki Pandy - dzięki! :)

Danie jest na trzy solidnie głodne osoby, my nie zjedliśmy wszystkiego. Ale odgrzewane w mikrofalówce, na praktykach, smakują równie dobrze.

Składniki:

8-9 sporych ziemniaków, podobnej wielkości
1,5 kiełbasy
150g boczku wędzonego
100g sera żółtego
200g pieczarek
Parmezan do posypania
Pieprz, sól, papryka czerwona

Czas wykonania: 1h
Koszt: 7-10zł

Wykonanie:

Ziemniaki szorujemy porządnie szczoteczką, w łupinkach wkładamy do dużego garnka, zalewamy wodą, solimy. Gotujemy pod przykryciem aż będą al dente ;) nóż wbity w ziemniak powinien wchodzić gładko, ale nie wysuwać się od razu. Ziemniaki odcedzamy, zalewamy zimną wodą.

Na patelnię wrzucamy pokrojony w kosteczkę boczek, podsmażamy chwilę. Dorzucamy pokrojone w ćwiartki kapelusze pieczarek i talarki z nóżek. Podsmażamy chwilę aż pieczarki zmiękną. Dorzucamy kiełbasę, smażymy jeszcze chwilę, odstawiamy.

Lekko ostudzone ziemniaki przekrajamy na pół tak, aby przecięta powierzchnia była jak największa. Łyżeczką wydrążamy miseczki w miąższu, pamiętając, aby zostawić go od brzegów odpowiednio dużo. Dodajemy wydrążone fragmenty ziemniaków do farszu z patelni. Tak postępujemy ze wszystkimi ziemniaczkami. Układamy je na wyłożonej papierem blasze do pieczenia. Do farszu dosypujemy łyżeczkę papryki, sporą szczyptę pieprzu, sporą szczyptę soli (do smaku). Dodajemy pokrojony w kosteczkę ser żółty. Nakładamy farsz do łódeczek ziemniaczanych - według upodobań mniej, lub bardziej kopiasto. Szczodrze posypujemy każdą łódeczkę parmezanem. Wsadzamy do piekarnika nagrzanego do 150 stopni na ok. 20 minut, aż się zezłocą. Smacznego!

Ziemniaczki najlepiej smakują z sosem czosnkowym, który ja przyrządzam z kubka jogurtu naturalnego, dwóch posiekanych ząbków czosnku, pieprzu i soli. Mający w nosie linię mogą dodać też dwie łyżki majonezu.

PS. Ratunku, wciąż mam pół siaty ziemniaków.

wtorek, 18 października 2011

Szarlotka pełna jabłek


Ten przepis figuruje w moim zeszycie z przepisami jako "testowa szarlotka". Czemu wciąż testowa - nie wiem, bo robiłam ją już 8-10 razy ;) Wymyśliłam ją w zeszłym roku, sfrustrowana przepisami, gdzie jabłka były jakimś drobnym dodatkiem obłożonym ciastem. To mi zdecydowanie nie pasowało. Pierwsza wersja tej szarlotki miała 0,5cm ciasta i 8cm jabłek (sic!). Teraz piekę ją w odrobinę większej tortownicy (22cm) i efekt jest widoczny na zdjęciu. Jabłka wciąż zdecydowanie dominują - ciasto ma być pysznym dodatkiem dla pachnących, lekko kwaskowatych owoców. Pierwszy kawałek jem jeszcze gorący, obowiązkowo z lodami. Od jakiegoś czasu - obowiązkowo również te lody muszą być śmietankowo-krówkowe.

Teraz, kiedy na straganach i w sklepach pełno jest jabłek, za oknem ziąb i plucha, jest idealny czas na zrobienie tego ciasta. Pachnie jesienią. Jeżeli uda się wam je zdobyć (z czym nie powinno być problemu) - użyjcie szarych renet. Gdybyście jednak znaleźli inne, słodsze jabłka - dodajcie do nich jeszcze na etapie gotowania sok z połowy cytryny.

Joanno, czekam na obiecane 2kg jabłek, bo w zasadzie miał być dziś sernik czekoladowy ;)

Składniki na ciasto:

3 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 łyżeczki cynamonu
pół szklanki cukru
200g zimnego masła
1 duże jajko
1 łyżka soku z cytryny
Zimna woda
2 łyżki bułki tartej


Składniki na nadzienie:

2,5kg jabłek
60g masła
1/3 szklanki cukru
2 łyżki cynamonu
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
Opcjonalnie, jeżeli jabłka są słodkie: sok z połowy cytryny

Koszt: 12-15zł
Czas wykonania: 2h


Wykonanie:

Zaczynamy od ciasta. Mieszamy ze sobą mąkę, proszek do pieczenia, cynamon i cukier. Dodajemy posiekane w kosteczkę zimne masło i rozcieramy w dłoniach razem z suchymi składnikami aż powstanie taki mokry piasek. Dodajemy jajko, sok z cytryny i zagniatamy, aż powstanie zwarta kula. Gdyby ciasto nie chciało się kleić dodajemy zimnej wody po około łyżce, aż konsystencja będzie odpowiednia. Tortownicę o średnicy 22cm wykładamy papierem do pieczenia po czym wykładamy ciastem spód i boki, prawie do samej góry. Wsypujemy do środka dwie łyżki bułki tartej po czym postrząsamy i kręcimy tortownicą tak, żeby pokryła nam całą powierzchnię ciasta - to zapobiegnie wsiąkaniu jabłek. Wkładamy tortownicę do lodówki..

Powinna nam zostać gruda ciasta wielkości pięści. Wsadzamy ją do zamrażarki, przyda się później :)

Jabłka obieramy ze skórki, wycinamy dokładnie gniazda nasienne po czym kroimy w ósemki i ciachamy na plasterki. Ja lubię gdy jabłka wciąż są wyczuwalne i chrupiące w zębach, więc kroję plasterki ok. 1/4 cm. Możecie też jabłka zetrzeć na grubej tarce albo mandolinie, jak wolicie. W dużym garze z grubym dnem rozpuszczamy masło, dosypujemy cukru, cynamonu, gałki muszkatołowej i wsypujemy pokrojone jabłka. Na małym ogniu dusimy ok. 15-20 minut, wciąż mieszając, aż jabłka lekko zmiękną, i pokryją się całe masą cynamonowo-maślano-cukrową.

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Wyjmujemy tortownicę z lodówki, wylewamy do niej wciąż gorące jabłka. Uklepujemy łyżeczką żeby było gładko i ładnie. Sięgamy po nasz zmrożony kawałek ciasta i trzemy go na grubych oczkach tarki, wprost na tortownicę wypełnioną jabłkami. Im więcej ciasta nam zostało tym grubsza będzie chrupiąca kołderka u góry. Pieczemy ok. 50 minut aż ciasto lekko wyrośnie, "wypchnie" wszystko z tortownicy i ślicznie się zezłoci.

Zaraz po upieczeniu ciasto jest dość miękkie i krojenie szarlotki jest ryzykowne, uprzedzam :) ale kto by się oparł...

poniedziałek, 10 października 2011

Muffiny z gruszką i kumkwatem




Brr, zimno! Kot rozczarował się trochę, bo kaloryfery w nowym mieszkaniu są trochę za wąskie, żeby się na nich grzać i wyemigrował pod stół, tymczasowo wykorzystując komputer jako grzejnik. Ja ratuję się gorącą herbatą z sokiem malinowym, od dziś opatulona w mój urodzinowy prezent. Poinformowana zostałam przez mężczyznę, że od dziś jestem oficjalnie Pandzicą i możemy razem przyczyniać się do ratowania ginącego gatunku. W odwecie ja, zła kobieta, zmusiłam go do spróbowania kalmara w cieście. Sukces co prawda przypisuję wyłącznie szantażowi, ale duma pozostaje - Panda spróbował czegoś, co ma macki! Ukulinarnienie go nie będzie łatwą batalią... 


Za oknem zimna jesień, w sklepach na szczęście nie. Dostać można różne różniste cytrusy, ku mojej radości - pojawiły się też kumkwaty. Bardzo lubię te małe, oryginalne owoce - zjada się je razem ze skórką, a smakują jak skrzyżowanie cytryny, mandarynki i pomarańczy. Pocięta skórka w cieście smakuje jak kandyzowana skórka cytrynowa. Pychota! Pani w kasie powiedziała "O, to są te co o nich Cejrowski mówił ostatnio!". Mówił faktycznie?
Jeżeli uda się wam je utrafić w sklepie to zakupcie, zwłaszcza, że kumkwaty mają sporo pestek. Tak, to zaleta, bo pestki zasadzone wykiełkują nam w bardzo ładne roślinki, które później można kształtować i uzyskać kumkwatowe bonsai. Moje pestki już niebawem powędrują do ziemi :) Jeżeli się nie uda - możecie zastąpić je skórką otartą z jednej cytryny.  W połączeniu z chrupiącą gruszką stanowią rewelacyjne połączenie.

Składniki:

2 średniej wielkości gruszki
5 kumkwatów
1 szklanka jogurtu naturalnego
0,5 szklanki oleju
2 jajka
0,5 szklanki cukru
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
2 szklanki mąki

Koszt: 7-8zł
Czas wykonania: 45 min

Wykonanie:

Gruszki obieramy, pozbawiamy gniazd nasiennych, kroimy w dość drobną kostkę. Kumkwaty przecinamy wzdłuż, wydłubujemy pestki. Jeżeli są soczyste - wyciskamy dodatkowo sok do miski w której będziemy mieszać składniki na muffiny, jeżeli nie, to tylko obieramy skórkę (powinna odchodzić bezproblemowo od białego albedo), kroimy ją w paseczki, siekamy w drobną kostkę. W misce mieszamy wszystkie mokre składniki, dosypujemy wszystkie suche składniki, mieszamy widelcem aż wsio się połączy. Dodajemy owoce, mieszamy dokładnie.

Nagrzewamy piekarnik do 190 stopni, masę nakładamy do papilotek (można dość sporo, aż tak wysokie nie rosną), pieczemy ok. 20 minut aż popękają i zezłocą się. Mnie wyszło 12 pełnowymiarowych muffin i 24 minimuffinki z silikonowej foremki.

Uwaga dodatkowa - na ciepło kiepsko odchodzą od papierków, po ostygnięciu jest sporo lepiej, ale mimo wszystko - jeżeli posiadacie silikonowe foremki do muffinek to polecam je tutaj użyć :)

piątek, 7 października 2011

Popcorn w karmelowej skorupce



Tak, pozwalam na siebie krzyczeć. Tak, obijam się ostatnio i nie mam weny. Postaram się poprawić, ale zobaczymy, co z tego wyjdzie, bo...karmię ostatnio mężczyznę, który kręci nosem na cebulę, kręci nosem na warzywa ogólnie, z przypraw zna curry i prowansalskie, na ser pleśniowy marudzi i fuka...łamie mi serce!

Ale przebąkiwał coś kiedyś o tym, że w Polsce karmelowy popcorn ciężko zrobić, a że uczucia okazywać umiem głównie gotując, to machnęłam dwie spore blachy. Zjadł, później marudził, że za dużo zjadł i mu niedobrze. Nie dogodzisz.

Popcorn jest pyszny, słodki, chrupiący. Nie jest to przepis najprostszy - karmel dość łatwo spalić, w piekarniku trzeba go pilnować, bo może się spalić po raz kolejny. Ale przy odrobinie wprawy - wszystko powinno się udać :) przydatny jest termometr cukierniczy, jeżeli go nie macie będziecie musieli wyczekiwać na tzw. firm ball stage - przygotujcie sobie miseczkę z wodą, i po kilku minutach gotowania użyjcie łyżki, żeby wlać odrobinę karmelu. Jeżeli w wodzie formuje kuleczkę którą można zagniatać jak plastelinę to jest dobrze :)

Użyłam popcornu robionego w maszynce na rozgrzane powietrze - zaoszczędziło to trochę kalorii, i pociągnęło za sobą brak soli. Solony karmel dobra rzecz - jeżeli lubicie, to możecie zrobić ten popcorn z solą, ja polecam na początek tę wersję.

Składniki:

5 szklanek popcornu
0,5 szklanki cukru (najlepiej trzcinowego)
3 łyżki masła
3 łyżki wody
szczypta soli
1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka soku z cytryny

Koszt: 3-5zł
Czas wykonania: 45-50 min
 
Wykonanie:

Szykujemy na początek popcorn. Wsypujemy go do dużej miski.

W garnuszku, niezbyt dużym, rozpuszczamy masło. Dosypujemy cukier, sól, wodę, sok z cytryny. Mieszamy czasami i na niskim ogniu gotujemy, aż wszystko się rozpuści i połączy. Masa powinna dojść do temperatury 120 stopni, co powinno jej zająć ok 4-5 minut. Trzeba bardzo uważać, żeby karmel się nie spalił! Następnie dosypujemy proszek do pieczenia i mieszamy energicznie - masa powinna lekko się spienić i nabrać jaśniejszej barwy. Polewamy masą nasz popcorn i mieszamy dokładnie, żeby każde ziarenko się pokryło. U mnie karmel zazwyczaj w tym momencie krzepnie trochę za bardzo tworząc grudki - o ile nie scukrzy się zupełnie, to jest ok. Wysypujemy popcorn na blachę i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 120 stopni, pieczemy 35-45 minut aż karmel roztopi się i utworzy chrupiącą skorupkę.

...a przynajmniej tak było w oryginalnym przepisie. W moim przypadku po 40 minutach nie działo się nic, zwiększyłam więc temperaturę do 140-150 stopni. Pilnując bardzo, bo proces zachodzi szybciutko, wyczekałam i zaobserwowałam jak karmel się topi, zamieszałam drewnianą łopatką żeby dokładnie pokrył popcorn, poczekałam jeszcze kilka minut i wyciągnęłam blachę. Polecam ten sposób, lepiej nie zostawiać popcornu samego. 120 stopni przez ok. 20 minut, później stopniowo podkręcamy i obserwujemy. Nie ma prawa się nie udać :)

poniedziałek, 12 września 2011

Smażony makaron ryżowy z warzywami i karmazynem


Nowe miejsce. Nowe mieszkanie, nowa kuchnia, nowa kuchenka (!). Pierwszy raz w życiu mam kuchenkę gazową i miło się, póki co, zaskakuję. Mam też kuchnię w której jest stół, pawlacz (sic!) i duże okno. Jasna kuchnia! Niemożliwość. Na razie trochę za bardzo zachłysnęłam się chyba możliwościami, ale mam nadzieję, że niebawem uda mi się w pełni wykorzystać oświetlenie którym teraz dysponuję :)

Nieśmiało zaczynam się w tym nowym miejscu rozgaszczać, mam nadzieję, że i kulinarnie zacznę odżywać. Przez stresy związane z przeprowadzką jakoś nie miałam apetytu...jedyne co mi ostatnio wychodzi, to serniki. Ale stopniowo zaczyna się to zmieniać.

Dziś dość szybkie, pyszne danie. Możecie użyć każdej ryby którą lubicie, ale wyjątkowo polecam karmazyna - ma pyszne, zwarte, białe mięso.Makaron ryżowy robi się szybciutko, sam w sobie nie ma wiele smaku, za to rewelacyjnie wchłania aromat tego, co się do niego doda. Do kupienia w większości sklepów które mają półkę z orientalną żywnością.

Porcja na 2 osoby.


Składniki:

- Pół opakowania makaronu ryżowego
- Dwa średnie filety z karmazyna (lub innej ryby)
- Malutka kapusta pekińska
- Średniej wielkości marchewka
- Kilkanaście małych pieczarek
- Biała (lub żółta) papryka
- Przyprawy: sos sojowy, cytryna, przyprawa do kuchni azjatyckiej, czerwona papryka
- Tłuszcz do smażenia (u mnie: olej ryżowy)

Czas wykonania: 25 min
Koszt: ok. 15zł

Wykonanie:

Na początek siekamy pekinkę dość drobno, marchewkę obieramy i kroimy w zapałkę (wąziutko, krótkie paseczki), kroimy paprykę, pieczarki kroimy na połówki lub ćwiartki jeżeli są większe.

Makaron ryżowy zalewamy osolonym wrzątkiem i gotujemy ok. 6-8 minut. Odcedzamy i przelewamy zimną wodą.

Rybę rozmrażamy, odsączamy na papierowym ręczniku, skrapiamy sokiem z cytryny i sosem sojowym. Kroimy na fragmenty, które wygodnie będzie smażyć i odwracać na patelni - ja zazwyczaj kroję filet na ok. 3 części. To tylko kwestia wygody, bo ryba i tak później jest rwana na mniejsze fragmenty. Rozgrzewamy odrobinę tłuszczu (u mnie olej ryżowy). Smażymy rybę przez kilka minut, odwracając ją dwukrotnie, aż mięso stanie się białe i kruche. Zdejmujemy z patelni, odkładamy do miseczki do ostygnięcia.

Na pozostałym tłuszczu podsmażamy najpierw kilka minut marchewkę, wciąż mieszając. Dodajemy paprykę i pieczarki. Smażymy kilka minut. Dodajemy kapustę pekińską. Dodajemy miks przypraw, odrobinę papryki, skrapiamy sosem sojowym i dolewamy ewentualnie odrobinę tłuszczu. Smażymy wszystko przez chwilę, po czym dodajemy makaron ryżowy. Mieszamy dokładnie, smażymy jeszcze chwilę, dodajemy rybę porwaną na mniejsze kawałki. Podajemy w miseczkach, jemy koniecznie pałeczkami ;)

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Chrupiący kurczak pieczony w krakersach



Przepadam za kurczakiem w chrupiącej panierce, ale smażenie na głębokim tłuszczu zawsze mnie odstraszało. Być może krakersy nie są najzdrowszą alternatywą, ale lubię to złudne uczucie, że to na pewno lepsze, bo nie smażone, tylko pieczone ;)

Przepis w każdym razie pyszny, fajny pomysł na szybki obiad, bo wrzucamy po prostu kurczaka do piekarnika, zapominamy o nim na 20 minut, klecimy szybciutko jakąś sałatkę i możemy jeść.

Użyłam krakersów lajkonika i kurczak leżakował sobie w lodówce całą noc, ale raczej przypadkowo - po prostu jednak nie upiekłam go wieczorem, tylko następnego dnia. Myślę, że 2-3h spokojnie wystarczą, tak samo jak piszą Kasia i Marcin, od których zaczerpnęłam przepis. Brakowało mi jednak przypraw i marynata wydała mi się strasznie ascetyczna, więc dołożyłam coś od siebie.

Składniki:

Dwie pojedyncze piersi z kurczaka
400ml maślanki
2 ząbki czosnku
Sól, pieprz, papryka czerwona
~150g krakersów

Koszt: 10zł
Czas wykonania: 20 min pieczenie, min. 2h marynata

Wykonanie:

Mięso z kurczaka myjemy, oczyszczamy z błon. Kroimy w paski lub mniejsze kawałki, w zależności od humoru. Do miski wlewamy maślankę, łyżeczkę papryki słodkiej, szczyptę pieprzu, pół łyżeczki soli, dwa posiekane ząbki czosnku. Wrzucamy kurczaka, mieszamy dokładnie. Wstawiamy do lodówki na minimum 2h, można też na całą noc. Po tym czasie kruszymy dokładnie krakersy (moje były ciut za mało pokruszone, chociaż miało to swój urok :)) i obtaczamy w nich kurczaka tak, żeby był nimi dokładnie pokryty. Układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, i pieczemy w piekarniku nagrzanym do 200 stopni przez 20-25 minut (w zależności od wielkości kawałków kurczaka). Podajemy z sałatką, dipami, ziemniaczkami.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Pierogi z bobem.



Uff, odgrzebałam ostatnią porcję z zamrażarki i zjadłam z dużą przyjemnością :) obecnie, w czasach supermarketów i mrożonek, bób jest dostępny cały rok - oczywiście świeży jest najlepszy, ale w zimie na pewno wrócę do tego przepisu.

Byłam mocno sceptycznie nastawiona do farszu, w którym bób nie wymaga obierania. No bo jak to, ze skórkami? Ale okazuje się, że te skórki pasują tam całkiem fajnie - jest co gryźć, no i dobrze wpływają na przemianę materii. Mmm, błonnik ;)

Składniki są na duuużą porcję. Żeby poczytać o tym jak dokładnie robić ciasto pierogowe i w jaki sposób je sklejać - zajrzyjcie tu:  Jak zrobić pierogi?

Składniki:

1kg bobu
200g boczku wędzonego
2 spore cebule
Pieprz, sól
Dowolny ser jako dodatek: oscypek, pleśniowy, parmezan, corregio.

Koszt: 8-10zł
Czas wykonania: 1,5h

Wykonanie:

Bób gotujemy w osolonej wodzie, do miękkości. Boczek kroimy w kosteczkę, zesmażamy na patelni, dodajemy posiekaną w kostkę cebulę, smażymy aż się zeszkli. Ugotowany i przestudzony bób zgniatamy tłuczkiem do ziemniaków, chyba, że mamy blender, wtedy wrzucamy do blendera i miksujemy przez chwilę (nie na gładką pastę, tylko z grubsza  :)). Doprawiamy do smaku solą i pieprzem, ja lubię dość sporo.

Ciasto sporządzamy z tego przepisu, tworzymy pierogi. Gotujemy 3 minuty od czasu wypłynięcia i podajemy.

Uwaga: bardzo polecam ugotowane pierogi przysmażyć na patelni, albo jeszcze lepiej - wsadzić na 5 minut do piekarnika, posypane ulubionym serem. Rewelacyjnie sprawdziły się z oscypkiem i serem pleśniowym, u mnie na zdjęciu akurat posypane są corregio.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Puszyste ciasto drożdżowe ze śliwkami




Ten przepis zaczerpnęłam od Doroty, która kiedyś polecała go jako ciasto drożdżowe z owocami, później zmieniła zdanie i poleca jednak jako samo drożdżowe z kruszonką, a ja pozwalam sobie się nie zgodzić, i przekornie - ponownie podaję jako przepis na ciasto z owocami :) moim zdaniem wcale na puszystości przez owoce nie traci, wręcz przeciwnie. Jest pyszne, mięciutkie, wyrasta bardzo wysokie i idealnie się komponuje z owocami i kruszonką.

Ja nie przepadam za samym ciastem drożdżowym bez dodatków, zniosę je ewentualnie w pierwszy dzień gdy jest jeszcze ciepłe, ale jeżeli wy lubicie - możecie śmiało pominąć dodatek owoców i po prostu posypać kruszonką.

Przepis jest na dużą blachę, 20x25cm, jeżeli chcecie zrobić mniejszą porcję w keksówce - zmniejszcie ilość składników o połowę.

Składniki:

600g mąki pszennej (ja, jak to ja, wgniotłam prawie 900g)
25g świeżych drożdży (lub 14g suchych)
250ml mleka
2 jajka
100g roztopionego masła
90g cukru
1/2 łyżeczki soli
Ok. 0,5kg owoców - u mnie śliwki


Na kruszonkę: 50g miękkiego masła, 10 łyżek mąki, 4 łyżki cukru, 8g cukru waniliowego.

Ja co prawda kruszonkę robię z zupełnie innego przepisu, ale często mi nie wychodzi, więc podam lepiej przepis na tę od Doroty :))

Czas wykonania: 2-3h
Koszt: 5-7zł

Wykonanie:

Sporządzamy rozczyn - podgrzewamy mleko aż będzie letnio-ciepłe (za gorące zabije drożdże), dodajemy łyżkę mąki, łyżkę cukru, rozcieramy z drożdżami. Czekamy aż drożdże zaczną się pienić i pracować, ok. 5-10 minut. W misce mieszamy mąkę, sól, cukier. Z rozczynem roztrzepujemy jajka, dodajemy całą masę do mąki, mieszamy wstępnie widelcem. Podgrzewamy i rozpuszczamy masło, wlewamy do ciasta, mieszamy. Ja już na tym etapie dodałam dobre trzy garście mąki, bo nie było szans, żeby mi sensowne ciasto wyszło. Zagniatamy elastyczną kulę aż nie będzie się jakoś bardzo kleić do palców, dosypując mąki w zależności od potrzeb - nie martwcie się, jeżeli tej mąki będzie trzeba dosypać dużo. Pamiętajcie tylko, żeby dodawać jej po trochu - trzeba wyczuć moment, kiedy ciasto przestaje się kleić. Do ciasta drożdżowego można wgnieść naprawdę DUŻO mąki, ale dodajemy tylko tyle, ile trzeba, żeby ciasto nie wyszło za twarde :) Kiedy uda nam się już uformować elastyczną kulę zostawiamy ją w misce na 40-70 minut, w zależności od tego jak ciepło jest. Ciasto ma podwoić objętość. Po tym czasie zagniatamy, wałkujemy na taki-w-miarę-prostokąt. Wkładamy do naszej wybranej foremki. Zostawiamy jeszcze na 30 minut do napuszenia, po czym wciskamy owoce dość ciasno (u mnie - śliwki, więc przekrojone na pół układamy skórką do dołu). Posypujemy kruszonką, którą uprzednio stworzyliśmy z roztartych w palcach podanych składników, dodając masła (jeżeli wyszła nam za sucha) lub mąki (jeżeli za lepka).

Pieczemy w 180 stopniach 30-45 minut, aż wyrośnie duuuuże i złote. Wsuwamy jeszcze ciepłe ze szklanką zimnego mleka :)

Całe szczęście, że nie boli mnie brzuch od ciepłego ciasta drożdżowego, cóż to by była strata dla ludzkości i mojego zadowolenia ;)

czwartek, 11 sierpnia 2011

Ziemniaki ze zsiadłym mlekiem i jajkiem sadzonym.



Prosty sposób na szybki, pyszny obiad. Ponieważ jakiś czas temu S. przywiózł mi od swojego znajomego prawdziwe, wiejskie mleko od prawdziwej, muczącej krowy dałam się namówić na jego zsiadnięcie. Zsiądnięcie? Zrobienie tak, żeby było zsiadłe. No i się zsiadło. Samo w sobie, do picia, nie smakuje mi jakoś szałowo. Użyłam go natomiast w połączeniu które wiedziałam, że na pewno mi zasmakuje - z jego użyciem zrobiłam puree ziemniaczane. Polecam ten sposób, mmm.


Składniki:

Ziemniaki (0,5kg)
Kubek zsiadłego mleka
Pęczek szczypioru
1-2 jajka
Pieprz, sól

Koszt: 4zł
Czas wykonania: 40 minut (bo ziemniaki się gotują ;)).

Wykonanie:

Ziemniaki obieramy, wkładamy do zimnej, osolonej wody, gotujemy pod przykryciem do miękkości, na małym ogniu. Po tym czasie odcedzamy, tłuczemy dokładnie, dodajemy pieprzu, ewentualnie soli i tyle kwaśnego mleka, żeby odpowiadała nam konsystencja. To zależy od gatunku ziemniaków no i osobistych preferencji ;) Opcjonalnie można dodać jeszcze łyżkę masła. Dodajemy pęczek posiekanego szczypiorku i mieszamy. Jajko smażymy na natłuszczonej patelni, podajemy.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Muffinki cytrynowo-makowe.



Bardzo lubię cytrynowe wypieki, ale do połączenia maku i cytryny nigdy nie byłam przekonana. Niepotrzebnie! Okazuje się, że zaskakująco świetnie to wszystko do siebie pasuje. Użyłam zmodyfikowanego przepisu Doroty, ale znacząco zwiększyłam ilość maku i darowałam sobie posypywanie. Nie lubię też przepisów, gdzie trzeba użyć tylko fragmentu jajka (w oryginalnym przepisie było 1 jajko + 1 białko) - zazwyczaj resztę muszę wyrzucać. Więc pominęłam dodatkowe białko, dałam odrobinę więcej mleka.

Wiem, że wiele osób zagląda tu właśnie po przepisy na muffinki - utworzyłam więc dla nich nową kategorię, żeby wygodniej było wyszukiwać :)


Składniki:

170ml oleju
1 jajko
200 ml mleka
1 cytryna
225g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
190g cukru-pudru
4 czubate łyżki maku


Koszt: 5-6zł
Czas wykonania: 30 min


Wykonanie:

Mieszamy olej, roztrzepane jajko, mleko, wciskamy sok z cytryny i trzemy skórkę (tylko tę żółtą część, białe albedo jest gorzkie :)). W miseczce mieszamy mąkę, cukier-puder, proszek, sól i mak. Łączymy suche z mokrym, nakładamy masę do papilotek - prawie do samej góry, nie rosną aż tak duże. Pieczemy ok. 20 minut w 190 stopniach, aż ładnie się zezłocą. Dłużej wypieczone są mniej malownicze, ale dużo smaczniejsze :) lekko chrupiące, mięciutkie w środku.

środa, 27 lipca 2011

Koreczki z fetą, arbuzem i bazylią.



Zaskakująco pyszne połączenie. Mignęło mi kiedyś na jednej z miniaturek na mikserze i postanowiłam spróbować (przepraszam, że nie odwołuję się do autorki - spróbuję odnaleźć tego bloga :)). Byłam nastawiona sceptycznie, ale o rany, jak to do siebie pasuje! Jeżeli urządzacie imprezę na której będzie się jadło paluchami - polecam. Dziewczyny wyglądały na całkiem zadowolone :)


Składniki:

Kawałek arbuza
100g sera feta (lub typu feta, u mnie ukochana favita)
Świeże listki bazylii

Koszt: 3-4zł
Czas wykonania: 15 minut

Wykonanie:

Prostsze chyba nie może być. Arbuza kroimy w plastry grubości 1cm, po czym kroimy kosteczki 1x1cm. Fetę kroimy w kosteczki (możemy też leniwie kupić już kostkowaną fetę :)). Urywamy listki bazylii, te większe rwiemy na połówki. Wykałaczkę wbijamy kolejno w kostkę sera, następnie arbuza, układamy na talerzyku. Na gotowe koreczki nabijamy po listku bazylii.


A niekuchennie - kochana Maggie nominowała mnie do blogowej nagrody One Lovely Blog Award. Pięknie dziękuję! ;)

Zgodnie z zasadami:

Umieszczamy u siebie linka do bloga osoby, która nas nominowała.
Wklejamy powyższą grafikę.
Piszemy 7 rzeczy o sobie oraz...
...nominujemy kolejnych 16 osób.

Niestety ostatniego kroku nie poczynię, bo nie za bardzo mam czas na wyszukiwanie moich ukochanych blogów i selekcjonowanie ich. Za dużo! Jeżeli ktoś pragnie u siebie zablogować siedem rzeczy o sobie - może czuć się nominowany :)

No to jedziemy z tym koksem.

1. Niebawem muszę się przeprowadzić i aż mnie w środku skręca. Nie znoszę przeprowadzek. Jakby ktoś miał do wynajęcia 3-pokojowe mieszkanie w Krakowie, w okolicach Placu Inwalidów albo Bronowic, to zastukajcie ;))
2. Jestem bardzo przywiązana do mojego samochodu, jednocześnie szczerze go nienawidząc.
3. Wciąż opłakuję mój ulubiony, stłuczony kubek.
4. Od jakiegoś czasu napływają do mnie zlecenia na rysunki, i chociaż czasami ciężko mi się zmusić do pracy, to sprawia mi to niesamowitą przyjemność. Fajnie robić coś, co się kocha.
5. W związku z powyższym, wyznanie - marzy mi się ilustrowanie bajek.
6. Jestem bardzo pamiętliwa. Jeżeli poważnie się na kimś zawiodę, to chociaż relacje będą poprawne, prawdopodobnie już nigdy nie odzyska mojego zaufania.
7. Bardzo, BARDZO lubię karmić mureny ;)

wtorek, 19 lipca 2011

Czekoladowe ciasto cukiniowe



Rocznice. Urodziny. Święta. Drugie święta. Imieniny. W podziękowaniu i bez okazji. Robiłam to ciasto już tyle razy i nigdy nie udało mi się jeszcze zrobić zdjęć! Zawsze znika ekspresowo, czasami wywołując kłótnie o to, kto dostał większy kawałek i z jakiej racji. To już w zasadzie nudne - za każdym razem jak pytam jakie ciasto mam upiec, to słyszę "to czekoladowe, no wiesz które" ;)

To jedno z najbardziej czekoladowych ciast jakie można zrobić. Po jednym kawałku człowiek czuje się jak po całej tabliczce czekolady. Tak, tak, wiem - cukinia, co toto robi w cieście? Co robi? Głównie jest genialna. Ciasto jest wilgotne, delikatne, rozpływa się w ustach. Niezbyt słodkie, nie mdlące, przepyszne. Nie znam ani jednej osoby która by się zorientowała, że w cieście jest warzywo, jak również ani jednej, której by nie smakowało. Zawsze jest hitem.

Jest to ciasto trochę trudniejsze od zwykłego ciasta ucieranego - przez tajemniczy składnik może wyjść bardziej zbite niż zaplanowaliśmy. Lekki zakalec zupełnie tu nie przeszkadza, poza względami wizualnymi. Ciasto wciąż jest pyszne.

Przepis zaczerpnięty od Doroty, oczywiście, ale lekko zmodyfikowany.



Składniki:

115 + 40g miękkiego masła
0,5 szklanki oleju
2 jajka
Pół szklanki śmietany 18%
Łyżeczka ekstraktu z wanilii
250g cukru
1 łyżeczka sody
0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
Szczypta soli
60g kakao
300g mąki pszennej
340g startej na grubych oczkach cukinii (ponoć to 2 szklanki)
100g mlecznej czekolady
100g gorzkiej czekolady

Czas wykonania: 2h
Koszt: 12-15zł

Wykonanie:

Na początek dobrze sobie naszykować wszystkie składniki. Najważniejsze - trzemy cukinię na grubych oczkach, siekamy połowę czekolady - pół tabliczki mlecznej, pół tabliczki gorzkiej.

115g miękkiego masła ucieramy mikserem. Dodajemy olej, ucieramy. Dodajemy cukier, wanilię, proszek do pieczenia, sodę, sól i znów ucieramy. Dodajemy jajka, po kolei, wciąż miksując, oraz śmietanę. Dodajemy kakao, miksujemy. Powoli dodajemy mąkę, miksujemy. Na tym etapie ciasto jest bardzo gęste, wręcz zbita masa. Nic się nie martwimy, bo oto dodajemy startą cukinię, która jest na tyle wilgotna, że ciasto uzyskuje bardzo ładną, kremową konsystencję. Dodajemy posiekaną czekoladę (50g mlecznej, 50g gorzkiej) i jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni. Oblizujemy mikser.

Szykujemy tortownicę o średnicy 22cm. Wykładamy ją od spodu papierem i wylewamy nasze ciasto. Oblizujemy miskę.

Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 160 stopni ok. godziny - sprawdzamy wtykając patyczek. Pamiętajcie, że nigdy nie będzie on do końca suchy przez dużą ilość czekolady, ale nie może zostawać surowe ciasto. Po upieczeniu dobrze ciastem rąbnąć o ziemię, minimalizuje to ryzyko zakalca (upuszczamy tortownicę z ok. 50cm, płasko :)). Gdy ciasto przestygnie oblewamy je polewą - roztapiamy 40g masła i pozostałe 100g czekolady, mieszamy dokładnie aż do uzyskania gładkiej polewy i równomiernie pokrywamy.

Życzyłabym smacznego, ale tutaj nie ma ryzyka, że nie zasmakuje ;))

PS. Pamiętacie moje awokado, zasadzone w złą stronę? Pisałam o tym tutaj. Po 2 miesiącach mogę już pochwalić się ładną, zgrabną roślinką! Prawie 2 tygodnie moczenia się złą stroną na szczęście wcale nie przeszkodziło pestce - po odwróceniu i upływie 1,5 tygodnia pojawił się mały, rozrastający korzonek, następnie pestka pękła u góry i wychylił się mały kiełek. W ciągu ostatnich 2 tygodni kiełek ten mocno się wydłużył i wypuścił kilka ślicznych liści :) dawno już powinnam była go przesadzić do ziemi, ale nie miałam odpowiedniej doniczki. Dziś, mam nadzieję, uda mi się ją kupić. Okazuje się, że awokado to całkiem wytrzymałe bestie. I całkiem ładne ;) Więc jeżeli jeszcze się nie zmotywowaliście - przy okazji kolejnego pesto nie wyrzucajcie pestki :)



niedziela, 17 lipca 2011

Risotto z bobem



Bób dziś do mnie zakrzyknął z półki - już dawno miałaś mnie użyć do risotto! No to wzięłam. I zrobiłam. Rewelacyjny przepis zaczerpnęłam od Shinju - klik. Wprowadziłam kilka zmian, bo nie przepadam za suszoną cebulą która w nim była, po eksperymentach z winem w potrawach - również je pominęłam. Jeżeli jedno i drugie lubicie - dodajcie.

Porcja duuuża, zjadłam na 2 razy, ale jednak na 2 osoby zrobiłabym trochę więcej (1,5 szklanki ryżu).

Składniki:

1 szklanka ryżu arborio
1 spora cebula
3-4 szklanki bulionu
2 łyżki masła, 1 łyżka oliwy
1,5 szklanki ugotowanego i obranego bobu (ok. 0,5 kilograma)
Parmezan (albo inny twardy ser)
Pieprz biały, sól

Czas wykonania: 35-40 minut
Koszt: 5-6zł

Wykonanie:

Bób gotujemy w lekko osolonej wodzie do miękkości, lub na parze - przez 10-15 minut, aż skórki napęcznieją, po czym po podniesieniu pokrywki wyraźnie "opadną" i przykleją się do ziarenek. Dajemy bobowi przestygnąć po czym łuskamy go. Jeżeli używacie młodego bobu i lubicie ten smak, to jedzcie przy okazji same łupinki - rewelacyjnie wpływają na jelita ;) Na dużej patelni rozgrzewamy łyżkę masła i łyżkę oliwy. Posiekaną w drobną kostkę cebulę podsmażamy, aż się zeszkli. Dorzucamy surowy ryż, smażymy ok. 3-4 minut aż zrobi się lekko przezroczysty. Po chochelce dolewamy bulionu, za każdym kolejnym razem czekając, aż ryż go wchłonie. Cały proces powinien nam zająć ok. 25 minut. Próbujemy, oczywiście, od czasu do czasu. Ryż powinien być lepki, miękki, ale bez przesady. Przed ostatnią chochelką, kiedy ryż jest już prawie-prawie gotowy, dodajemy bobu, łyżkę parmezanu, pieprzu białego. Mieszamy delikatnie. Dodajemy jeszcze łyżkę masła, mieszamy do rozpuszczenia. Odstawiamy na chwilę z ognia, podajemy. Smacznego!

poniedziałek, 11 lipca 2011

Malibu z sokiem jabłkowym


Uff jak gorąco, puff jak gorąco. Do miłośników piwa, które podobno w takie upały nieźle chłodzi, nie należę. Ale nic to! To mój ulubiony drink na upalne dni, świętuję nim co się da (czy to już alkoholizm?). Zimny, bardzo zimny sok jabłkowy, kilka kostek lodu, chluśnięcie malibu do smaku - wlejcie tyle, ile kokosa chcecie czuć.

Doszły do mnie słuchy, że ambrozja ta nie jest szerzej znana jak jej najbardziej znana, acz dla mnie trochę za muląca wersja - malibu z mlekiem. Ponieważ rzecz to straszna, umieszczam ten mało ambitny "przepis". Ale poważnie - nie znam jeszcze osoby, której by nie zasmakowało. Pycha.

sobota, 9 lipca 2011

Lasagne z sosem pomidorowym






Klasyczna, klasyczna lasagne. Bez udziwnień w stylu sosu beszamelowego, najprostszy i najpyszniejszy przepis. Bardzo lubię w nim dużą ilość pomidorów, w połączeniu z dobrej jakości mięsem mielonym tworzą danie, któremu nie można się oprzeć. Kiedy ktoś mnie jakiś czas temu poprosił o umieszczenie tego przepisu, to tylko czekałam na odpowiednią okazję ;)

Porcja jest duża - spokojnie najedzą się nią 4 głodne osoby. Robiłam w naczyniu żaroodpornym o wielkości 26x17cm , ale można użyć też zwykłej blachy, keksówki, czy co tam mamy pod ręką.

Składniki:

Płaty makaronu lasagne (ja zużyłam 9 sztuk)
500g mięsa mielonego (wybierzcie swoje ulubione - u mnie wołowe, ale wołowo-wieprzowe też się świetnie sprawdzi, również drobiowe dobrej jakości da radę)
300g sera - u mnie 250g mozzarelli + trochę sera wędzonego
Dwie puszki krojonych pomidorów bez skórki
Dwie średnie cebule
Kilka ząbków czosnku
Przyprawy - sól, pieprz, bazylia, oregano, ewentualnie pieprz ziołowy

Czas wykonania: 2h
Koszt: 14-18zł

Wykonanie:

Na początek trzemy cały nasz ser na jakiś talerzyk i odstawiamy do późniejszego użycia.

Następnie na dużej patelni rozgrzewamy odrobinę jakiegoś tłuszczu. Dodajemy posiekaną w dość drobną kostkę cebulę, smażymy kilka minut, aż cebula się zeszkli. Wyrzucamy na nią mięso mielone, rozgniatamy drewnianą łopatką, smażymy ok. 5 minut, po czym zmniejszamy ogień i dusimy kolejne 5-10, aż będzie gotowe. W niewielkim garnku podgrzewamy pomidory z puszki (nie gotujemy), dodajemy trochę soli, solidnie oregano, bazylii, pieprzu (lub pieprzu ziołowego) do smaku. Dodajemy 2-3 ząbki czosnku, posiekane lub zgniecione. Pozwalamy popyrkolić się kilka minut, aż pomidory przejdą smakiem i zapachem przypraw. Dodajemy łyżkę lub dwie startego sera, mieszamy do rozpuszczenia. Dodajemy ok. 4-5 łyżek sosu pomidorowego do mięsa, mieszamy do połączenia, pozwalamy popyrkolić się kilka minut, próbujemy. Dodajemy ewentualną sól, pieprz lub inne przyprawy. Gotowe i smaczne? Dobra, to jedziemy dalej.

Uwaga - mimo napisów na opakowaniach "nie wymaga gotowania" "nie wymaga wstępnej obróbki" i innych kłamliwych zapewnień - nigdy nie pomijam tego kroku. Trzeba naprawdę dużo sosu, żeby makaron sam się w nim ugotował w piekarniku, kompletnie mnie to nie przekonuje, a chrupiący makaron w lasagne to nie jest coś, co tygryski lubią, a już najbardziej - ani trochę. W związku z tym zanim zaczniemy układać nasz makaron w przygotowanym, wysmarowanym masłem naczyniu, każdy płat wsadzamy do garnka z gotującą się wodą na 1 minutę, ma leciutko zmięknąć, ale nie być zupełnie miękki. My robiliśmy to po 3 płaty, tyle, ile na jedną warstwę. Układamy następnie nasze przygotowane składniki w następującej kolejności:

Warstwa makaronu -> 1/4 sosu pomidorowego -> połowa mięsa -> 1/3 sera -> warstwa makaronu -> 1/4 sosu pomidorowego -> pozostała połowa mięsa -> 1/3 sera -> warstwa makaronu -> 1/2 sosu pomidorowego (polewamy obficie, również po bokach) -> 1/3 sera.

Czyli mamy 3x warstwę makaronową, 2x warstwę mięsa, 3x sos, 3x ser ;) zostawiamy więcej sosu na samą górę, bo i tak ten który wylejemy na koniec powinien przejść do samego spodu naszej lasagne.

Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180-190 stopni przez ok. 20-25 minut, aż ser na górze się rozpuści i lekko przypiecze, a makaron w środku zmięknie. Kroimy i podajemy oczywiście gorącą, więc nie liczcie na to, że uda się przetransportować piękną, zgrabną kosteczkę porcji na talerz. Raczej będzie pyszna demolka ;)

wtorek, 28 czerwca 2011

Minichlebki bananowe z czekoladową niespodzianką



Ten przepis w oryginale jest na duży chlebek bananowy, pieczony w keksówce. Ponieważ kupiłam ostatnio z I. przefajne, prostokątne foremki silikonowe na muffinki to postanowiłam znaleźć przepis, żeby je wypróbować. No i pomyślałam, że spróbuję zminiaturyzować ten właśnie chlebek, bo to jedno z moich ulubionych ciast :) okazało się to całkiem pysznym pomysłem, przepis jest bardzo podobny do zwykłego przepisu na muffiny, ciasto wilgotne i delikatne.

Do polania chlebków i zrobienia wzorków użyłam czekoladowego ganaszu który został mi z jakiegoś innego ciasta. Ganasz to czekolada rozpuszczona z odrobiną masła i słodkiej śmietanki - jeżeli macie ochotę to możecie go trochę zrobić, możecie też po prostu rozpuścić czekoladę w kąpieli wodnej, albo po prostu pominąć ten krok. Ja upiekłam połowę porcji bez wzorków, ponieważ w środku i tak jest czekolada - zupełnie to nie przeszkadza.

Polecam miłośnikom bananów, są tu mocno wyczuwalne :)

Polecam również pieczenie ich w silikonowych foremkach, bo są dość klejące, i nie wiem jak wyjdzie odklejanie ich od papierowych papilotek. Jeżeli zechcecie upiec ten chlebek w dużej postaci, czyli w keksówce (10x25cm), to pieczcie go ok. godziny, a do środka dodajcie posiekaną czekoladę. Boki keksówki należy wtedy wysmarować masłem i wysypać bułką tartą lub kaszą manną.

Składniki:

3 duże lub 4 średnie mocno dojrzałe banany
1/3 szklanki roztopionego masła (ok. 0,5 kostki)
3/4 szklanki cukru
1 jajko
1 łyżeczka sody
Szczypta soli
1,5 szklanki mąki
Tabliczka czekolady mlecznej

Czas wykonania: 30 minut
Koszt: 5-6zł

Wykonanie:

Banany rozgniatamy widelcem na talerzyku. Nie robimy tego zbyt dokładnie - powinny zostać grudki. Mieszamy je w misce z roztopionym masłem. Dodajemy cukier, rozkłócone jajko, sodę, sól. Mieszamy dokładnie. Dodajemy mąkę, mieszamy. Wszystko widelcem :) (rany, żenująco krótki ten przepis)

Wkładamy do papilotek masę tak, aby wypełniała je w ok. 3/4. Do każdej wciskamy pół kostki czekolady, masa ma ją zakrywać. Opcjonalnie - wylewamy stopioną czekoladę na górę muffinki i za pomocą patyczka szaszłykowego robimy wzorki :)

Pieczemy w 170 stopniach ok. 15-20 minut, aż góra się zezłoci. Wyszło mi 10 prostokątnych muffinek i 11 okrągłych, czyli w sumie 20. Ponieważ prostokątne foremki mają trochę mniejszą pojemność, to pewnie można się spodziewać 16-18 "zwykłych" ;)

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Zupa z botwinki


Powracam! Jeszcze co prawda jedna praca do napisania, ale egzaminy już za mną. Mam sporo przepisów do opublikowania, więc update'y powinny być już regularne :)

Na pierwszy ogień - moje odkrycie. Nigdy nie jadłam zupy z botwinki, dacie wiarę? Nie wiedziałam więc za bardzo który przepis wybrać, w szczególności mi nie pasowała słodka śmietanka, również ze względu na zawartość kalorii...użyłam więc śmietany 18%. Zupa wyszła przerewelacyjna. Zjadłam ją na obiad, na kolację i później znów na obiad. I jeszcze gdzieś na podwieczorek, po drodze. Rewelacyjne, szybciutkie danie - bardzo, bardzo pyszne.

Składniki:

1,5l bulionu (użyłam, o zgrozo, z kostki)
Spory pęczek botwinki (z 3-4 średniej wielkości buraczkami)
2 ząbki czosnku
1 kubeczek śmietany 18% (użyłam 3/4 dużego kubka)
Pieprz, sól

Czas wykonania: 1h
Koszt: 5zł

Wykonanie:

Zagotowujemy bulion. Odcinamy buraczki od botwinki, obieramy, kroimy w drobną kosteczkę. Wrzucamy do bulionu, gotujemy ok. 20 minut. Liście i łodygi myjemy dokładnie, siekamy drobno, dodajemy do bulionu. Dorzucamy posiekane ząbki czosnku i sporą szczyptę pieprzu - soli do smaku. Gotujemy kolejne 20 minut, aż buraczki będą miękkie. Po tym czasie ja zmiksowałam zupę ręcznym blenderem - niedużo, kilka 'pulsnięć', ze względu na to, że pokroiłam dość spore buraczki. Jeżeli pokroiliście je drobno, to nie ma takiej potrzeby. Kiedy warzywa i zielenina są już miękkie do kubka ze śmietaną wlewamy po łyżce zupy i mieszamy, aż nabierze różowego koloru i trochę się ogrzeje - nie chcemy, żeby się nam zważyła. Dodajemy śmietanę do zupy i mieszamy. Dodajemy ewentualnie soli lub pieprzu do smaku. Podajemy z ugotowanym na twardo jajkiem pokrojonym w ćwiartki lub startym na tarce. Smacznego :)

PS Dodałam nową kategorię w etykietkach - zupy. Z racji tego, że bardzo je lubię i jem dość często, to ułatwi to wyszukiwanie.

wtorek, 7 czerwca 2011

Kasza manna z rabarbarem i truskawkami


Baaardzo lubię kaszę mannę. Kiedy został mi mus rabarbarowo-truskawkowy z robienia drożdżowych ślimaczków wiedziałam, gdzie skończy ;) Ślimaczki się nie pojawią, bo chociaż wyszły nawet smaczne, to wizualnie tragiczne. I straszne w wykonaniu. Poszukiwania trwają.

No ale mus wyszedł pyszny! Pewnie jeszcze go zrobię.

Składniki (na GIGANTYCZNĄ porcję ;) jeżeli nie planujecie sorbetu albo czegoś innego, to zróbcie z 1/5 porcji, na przykład)

500g obranego rabarbaru
Pół szklanki truskawek
Szklanka wody
Pół szklanki cukru

+ kasza manna i mleko

Koszt: 3-4zł
Czas wykonania: Kasza manna to z 5 minut, mus koło 30-40 ;)

Wykonanie:

Rabarbar kroimy w 1cm kawałki. Wrzucamy do garnka, zasypujemy cukrem, zalewamy wodą. Doprowadzamy do wrzenia i gotujemy jeszcze kilka-kilkanaście minut, aż rabarbar zmięknie. Po tym czasie odcedzamy rabarbar na sitku i dajemy mu lekko przestygnąć. Dodajemy truskawki i miksujemy chwilkę blenderem. Można dodać jeszcze trochę cukru albo soku cytrynowego do smaku :)

Kaszę mannę gotujemy na mleku zgodnie z przepisem na opakowaniu, raczej gęstą. Trzy-cztery łyżki musu mieszamy z gorącą jeszcze kaszą manną. Wykładamy do miseczki, nakładamy jeszcze jedną albo dwie łyżki musu na wierzch i zajadamy :)

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Risotto z boczkiem i zielonym groszkiem



Zawsze się zastanawiałam co też takiego szałowego jest w tym całym risotto. Z S. byliśmy nieodmiennie zafascynowani tym, jak w programach Gordona Ramsaya było ono zawsze "NOT FUCKING RELAXED YOU DONKEY!!!". No to zrobiliśmy risotto, jak trzeba, z prawdziwego zdarzenia - własnoręcznie wybulgotanego rosołu i poprawnego ryżu. No i co? No i było pyszne! Już rozumiem, czemu ludzie w restauracjach zamawiają ten " tylko ryż z rosołem" ;) jest to danie bardzo sycące, dobrze wyglądające i, biorąc pod uwagę sposób i czas przygotowania - dość imponujące. Dobre na randkę jak nic. Nie tak dobre jak carbonara, bo zostaje dużo mniej czasu na szykowanie się i mizdrzenie przed lustrem, ale na pewno warto zrobić.

Porcja dla dwójki dość głodnych osób. My zrobiliśmy ze szklanki ryżu i zostało mi jeszcze na jeden raz, więc podaję proporcje zmniejszone.

Składniki:

3/4 szklanki ryżu arborio (tak, koniecznie, nie, nie może być zwykły ;))
ok. 3-4 szklanek bulionu (u mnie - rosół wołowo-drobiowy, na dużej ilości aromatycznych warzyw. Jakość rosołu jest tu bardzo ważna, bo będzie go mocno czuć, ale od bardzo biedy - taki z kostki też się nada)
Dwie średnie cebule
150g boczku wędzonego dobrej jakości (to dzięki niemu ryż ma taki ciemny kolor :))
3/4 szklanki zielonego groszku (u mnie z mrożonki)
1 łyżka oliwy i 1 łyżka masła
Opcjonalnie - parmezan do posypania

Koszt: 5-7zł
Czas wykonania: 30-50min

Wykonanie:

Na dużej, głębokiej patelni rozgrzewamy łyżkę oliwy i masła. Wrzucamy pokrojoną w drobną kostkę cebulę. Na niewielkim ogniu podsmażamy ją aż się zeszkli. Dorzucamy ryż (tak, taki surowy) i przez 2-3 minuty podsmażamy mieszając. Ryż również odrobinkę się zeszkli. Wlewamy chochelkę gorącego (!) bulionu, i mieszamy, aż ryż wchłonie cały płyn. Tę operację powtarzamy ok. 5-7 razy. Trzeba cały czas mieszać i bardzo uważać na konsystencję ryżu - najlepiej po 2-3 chochelkach zacząć próbować. Ryż ma się zrobić kleisty na zewnątrz, utworzyć charakterystyczną papkę, ale przy tym w środku nie powinien być rozgotowany - ma być go czuć w zębach. Cała ta operacja zajmie nam 20-30 minut. W tak zwanym międzyczasie kroimy boczek w kostkę (proponuję mniejszą, niż u mnie na zdjęciu, żeby nie trzeba było polować na te kawałki, tylko żeby każdy widelec zawierał przynajmniej jedną skwarkę :)) i podsmażamy na drugiej patelni aż puści tłuszcz i ładnie się zesmaży. Wszystko robimy powolutku, na wolnym ogniu, żeby nie rozgotować ryżu. Gdy ryż ma prawie-prawie idealną konsystencję dorzucamy groszek, i mieszamy jeszcze jakieś 2 minuty. Dorzucamy podsmażony boczek, znów mieszamy 2 minuty i podajemy. Już na talerzu można posypać parmezanem.

PS Nie wiem czy to kwestia nadchodzącej sesji czy tego, że...nie, to pewnie kwestia nadchodzącej sesji. W każdym razie czuję się jakoś...znudzona. Potrzebuję wyzwania, potrzebuję sukcesu! Muszę koniecznie coś wymyślić. Ideas, anyone?

środa, 1 czerwca 2011

Muffinki truskawkowe

Wszystkiego najlepszego, dzieci drogie!

Przedwczoraj dojrzałam bystrym okiem truskawki, po złotych osiem za kilo. Raz się żyje, trzeba sobie podogadzać. W domu okazało się, że te truskawy to jeszcze nie to - niby jakośtam smakuje, niby nawet trochę słodkie, ale...jeszcze nie. Poleciały więc do lodówki, z perspektywą wylądowania w jakimś koktajlu jogurtowym, ale po drodze natchnęło mnie na muffinki (bo byłam w 100% przekonana, że rano nie będę miała czasu na inne śniadanie ;)). Całe szczęście niezbyt dobre truskawki po upieczeniu robią się pyszne.

Uwaga wstępna - ja tych truskawek to dałam dość dużo, i przez to muffinki były dość luźne. Część, ta do której trafiło więcej truskawek niż ciasta, zapadła się w środku (co widać na tej muffince z tyłu ;)). Jeżeli wolicie więcej ciasta, a mniej owoców, w efekcie - bardziej zwarte muffinki - zmniejszcie ilość truskawek o połowę.

Składniki:

2 szklanki pokrojonych w połówki truskawek
1 szklanka maślanki
0,5 szklanki oleju
2 jajka
Łyżeczka ekstraktu waniliowego
2 szklanki mąki
0,5 szklanki cukru
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia

Koszt: 6-7zł
Czas wykonania: 30 minut

Wykonanie:

Maślankę, olej, jajka i ekstrakt waniliowy mieszamy w miseczce. W większej misce łączymy mąkę, cukier, proszek do pieczenia. Dodajemy mokre do suchych, mieszamy widelcem aż do połączenia składników. Dodajemy truskawki, mieszamy delikatnie. Nakładamy do wyłożonej papilotkami blachy (chociaż u mnie dużo lepiej się sprawdziły pojedyncze, silikonowe foremki) i pieczemy w 190 stopniach ok. 25 minut, aż się zezłocą u góry. Jemy już przestudzone, chociaż trochę, bo pieczone truskawki to są gorące jak jasny gwint! (mój język...)

wtorek, 31 maja 2011

Gulasz wołowy z bananami


Dzisiejszy odcinek sponsorują literka W i cyferka 2~ Ale o tym za chwilę.

Klepcie się w głowę, klepcie, ale to połączenie jest genialne. Delikatnie słodki, gęsty sos rewelacyjnie podkreśla smak wołowiny, rodzynki chrupią, cebula pasuje. Wszystko gra! Aż sama byłam zaskoczona :) spróbujcie, bo danie jest naprawdę ciekawe. Na pewno NIE zasmakuje tym, którzy nie znoszą pizzy hawajskiej czy kurczaka z ananasem - to podobne klimaty. Mnie baaardzo podszedł. Co ciekawe - bardzo mi tu pasuje ryż. Ja jestem raczej makaronowa, i jak mam do wyboru jakiś makaron to nawet się nie zastanawiam, ale tu zdecydowanie bardziej pasuje ryż.

Swoją drogą - antyreklama. Brązowy ryż Sonko to jest taki sobie, odradzam ;)

To teraz o sponsoringu! Przepisem podzielił się ze mną Wojtek, człowiek, który hobbystycznie wskakuje sobie na rower w Krakowie, a zsiada z niego w Lublinie. Szalony, szalony fizyk. Ale na gitarze gra nieźle i śpiewać też zaśpiewa. Jakby ktoś chciał poczytać jak się pokonuje 573km używając jedynie siły własnych nóg - zapraszam na jego bloga Fizyk W Podróży.

I ogłoszenie parafialne. Wojtek poszukuje towarzyszki (1+1=2) do podróży autostopowej na (prawie) koniec świata. Cytuję:

"Do Iranu na pewno, na pewno przez Gruzję. Do Uzbekistanu jak się uda. Termin: lipiec, sierpień.
Kandydatka powinna spełniać szereg wymagań. Szereg ma długość 2. A więc po pierwsze powinna
być możliwie niemarudna. Po drugie niezmiernie urodziwa. Fajnie będzie, zachęcam! : )"


Na ile znam Wojtka, to mogę potwierdzić, że fajnie będzie. I kocyk poda, w razie czego. Gulaszu w trasie raczej nie zrobi, więc zróbcie sobie sami:


Składniki:


300-400g mięsa wołowego 
2-3 cebule średniej wielkości
3 ząbki czosnku
Garść rodzynek
Dwa banany
Puszkę krojonych pomidorów
Torebka ryżu (u mnie brązowy)
Przyprawy: pieprz, sól, czerwona papryka, liść laurowy, majeranek, tymianek


Tajemna Mieszanka Mamy Wojtka Do Duszenia Mięsa zawiera również kminek (nie znoszę ze szczerego serca), ziele angielskie (zapomniałam kupić), szałwię i kolendrę (nie było). Ale to ponoć można modyfikować.


Koszt: 13-14zł
Czas wykonania: 1,5h


Wykonanie:


Mięso, jeżeli kupowaliśmy jakiś cały kawałek, kroimy w kostkę. Na odrobinie oleju podsmażamy, pod koniec smażenia dosypujemy soli i pieprzu. Podlewamy odrobiną wody, dodajemy pół łyżeczki papryki, od serca majeranku i tymianku, dwa liście laurowe. Dusimy na malutkim ogniu ok. 20 minut, dolewając wody jeśli trzeba. Po tym czasie testujemy, czy mięso jest już miękkie. Jeżeli nie, to jeszcze trochę dusimy, jeżeli tak, to dorzucamy pokrojoną w piórka cebulę, posiekany czosnek i podduszamy ok. 5 minut, aż cebula zmięknie. Zalewamy wszystko pomidorami, mieszamy. Dodajemy rodzynki (ja moje wcześniej zalałam na 15 minut wrzątkiem, bo trafiły mi się jakieś wysuszone ;)) i banany pokrojone w ok. 1-2cm plasterki. Ja w zasadzie dodałam półplasterki, bo plastry to mi się jakieś strasznie wielkie wydały. Dusimy ok. 15 minut, aż banany lekko się rozpłyną. Podajemy na ugotowanym (duh) ryżu. 


Ponoć można jeszcze dodać pokrojoną w plasterki i lekko obgotowaną marchewkę, a na końcu posypać pietruchą. Pietruszki nie lubię, a o marchewce zapomniałam. Jestem profanem. Ale pycha!


poniedziałek, 30 maja 2011

Przeprowadzka

No dobra, to kiepski dowcip był, przepisy zostają gdzie są, nigdzie nie idę. Ale zebrałam się w sobie i założyłam kolejnego bloga - z figurkami, rysunkami, i innymi artystycznymi bzdurkami. Rynn.pl ciężko kontrolować żeby zobaczyć, czy się pojawiło coś nowego, zresztą, wsio wyjaśniłam w pierwszym poście ;) Więc jeżeli ta część mojego hobby was jakoś interesuje - kliknijcie poniżej, zapraszam~

Różne Kreatywne Pierdoły Klik

Dodam niebawem jakieś bannerki po bokach blogów żeby było wygodnie się przeklikiwać.

Nowe przepisy? Że niby dawno nic nie było? Oj, bo ostatnio to w kółko jem to samo...ale już jutro gotuję wołowy gulasz bananowy (sic!), więc spodziewajcie się przepisu i recenzji ;)

środa, 18 maja 2011

Pesto z awokado


No bo w zasadzie...skoro awokado to prawie sam tłuszcz, no to chyba można uznać, że to pesto? No dobra, może takie trochę naciągane. Nawet bardzo, bo orzechów tu niet (chociaż by pasowały). Ale jest rewelacyjnie kremowe, delikatne w smaku i po prostu pyszne. Jeżeli ktoś ma ochotę na bardziej zdecydowany smak, to może dodać sporo więcej rukoli nadającej ostrego posmaku, lub sera pleśniowego który sprawi, że "pesto" będzie słone i...serowe.U mnie, oczywiście, z tagliatelle. Ten radosny, zielony kolor mnie ujął.

Tak, tę pestkę też będę usiłowała zasadzić. Jestem mistrzynią wymówek. Kupuję awokado, żeby zasadzić pestkę, sadzę pestkę, bo przecież szkoda zmarnować, jak już i tak kupuję awokado...ciamkmniam.

Przy okazji prywata - jakiś czas temu ruszyłam sobie stronę domową, na której można znaleźć linki do galerii z rysunkami i figurkami. Na razie, dość nieintuicyjnie, nowe rzeczy się pojawiają na dole galerii, muszę nad tym popracować ;) W każdym razie, gdyby ktoś miał ochotę pooglądać (albo, na przykład, rzucić we mnie swoimi pieniędzmi, nikomu w końcu nie bronię, to na głodne dzieci pójdzie!), to zapraszam na www.rynn.pl ;). Muszę sobie jakiś banner machnąć...


Składniki:

1/2 dojrzałego awokado
3/4 garści liści rukoli
Kawałek sera pleśniowego (2x3cm, bez szaleństwa ;))
Sól
Makaron

Koszt: 4-5zł
Czas wykonania: 15 min

Wykonanie:

Awokado delikatnie przecinamy na pół, przekręcamy. Jedną połówkę obieramy ze skóry lub wydłubujemy miąższ łyżeczką, wrzucamy do miseczki. Dodajemy rukolę, ser pleśniowy i sporą szczyptę soli. Miksujemy wszystko na gładką masę - najwygodniej blenderem. Makaron gotujemy do ulubionego stanu miękkości w osolonym wrzątku, odcedzamy, nie przelewamy zimną wodą. Dodajemy pesto (powyższe składniki są na jedną porcję), mieszamy, zajadamy się.

Ciasto z rabarbarem



Kolejne proste, ucierane ciasto. I chociaż proste, to pyszne i wilgotne - bardzo mi smakowało. Tak jak pisze Dorota - niby nic, a cieszy :) I w ten sposób (jak również kompotem z rabarbaru) otwieram rabarbarowy sezon ;) Tak bardzo za nim tęskniłam!




Składniki:

4 jajka
3/4 szklanki cukru + garść
0,5 szklanki oleju
1,5 szklanki mąki pszennej
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego, lub kilka kropel aromatu waniliowego
Ok. 400-500g rabarbaru

Koszt: 5-6zł
Czas wykonania: 1h15min

Wykonanie:

Rabarbar obieramy, kroimy w małe kawałki (0,5cm), obsypujemy garścią cukru i odkładamy na bok.
Oddzielamy białka od żółtek, białka ubijamy na sztywno mikserem. Dodajemy stopniowo, po kolei, cukier, żółtka, olej, proszek do pieczenia, aromat waniliowy, mąkę. Wylewamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia (ja piekłam w tortownicy o średnicy 21cm). Dłonią wykładamy na wierzch równomiernie rabarbar, powinno być go dość dużo i gęsto. Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 170 stopni przez około godzinę, aż wierzch się zrumieni, a na patyczku którym dziabniemy ciasto nie zostaje nic surowego. Można obsypać dodatkowo cukrem pudrem i zajadać zapijając kompotem :)

PS To awokado jednak posadziłam źle :D ono powinno być zanurzone tępą stroną w wodzie...to teraz mam wymówkę, żeby sobie jeszcze raz zrobić spaghetti ;)

poniedziałek, 9 maja 2011

Proste bułeczki śniadaniowe



Zazwyczaj bardzo nie chce mi się iść po pieczywo. Nie mogę kupować go dużo, bo dużo nie jem, więc musiałabym to robić często, co jest upierdliwe. No i czasami łatwiej jest sobie po prostu upiec ;) te bułeczki są rewelacyjnie proste, mogę je polecić na początek zabawy z własnym pieczywem. Mięciutkie, do wędliny i do dżemu, pasują w zasadzie do wszystkiego. Przepis zaczerpnięty od Doroty.

W oryginalnym przepisie ciasto dzielimy na 12 części, dla mnie te bułeczki były jakieś mikroskopijne, więc podzieliłam na 8 :) Na zdjęciu - z pieczoną karkówką.


Składniki:

450g mąki chlebowej (czyli takiej, która ma więcej niż 10g białka, możecie śmiało kupić dowolną mąkę typ 650)
2 (bardzo, bardzo płaskie) łyżeczki soli
1 łyżka cukru
50g miękkiego masła
15g świeżych drożdży (lub 7 suchych)
280ml ciepłego mleka

Koszt: 3zł
Czas wykonania: 2h


Wykonanie:

Mleko podgrzewamy, aż będzie ciepłe, ale nie gorące. Dodajemy cukier, dwie łyżki mąki, rozcieramy z tym wszystkim drożdże. Odstawiamy rozczyn na 10 minut, aż drożdże zaczną pracować - bąbelkować, pienić się. W misce mieszamy mąkę z solą, dorzucamy masło i rozcieramy z grubsza w rękach. Wlewamy rozczyn, i przez 3-4 minuty zagniatamy miękkie, elastyczne ciasto. Odstawiamy je na ok. godzinę w ciepłe miejsce, w misce przykryte ściereczką, lub na stolnicy, przykryte miską ;) Po tym czasie ciasto powinno podwoić swoją objętość. Zagniatamy je przez chwilę, po czym dzielimy na pożądaną ilość bułeczek - u mnie 8. Formujemy okrągłe bułeczki i ostrym nożem lub żyletką (polecam) nacinamy krzyżyki na każdej bułeczce. Układamy bułeczki na blasze, przykrywamy ściereczką i odstawiamy na 20-30 minut, do napuszenia. Po tym czasie nagrzewamy piekarnik do 200 stopni, wkładamy bułeczki, i pieczemy 20-25 minut, do uzyskania pożądanej złotości :) ja lubię trochę bledsze bułki. Czekamy aż chwilę ostygną i obowiązkowo zjadamy jedną na ciepło... ;)

A, mówiłam, że moja kota ma parcie na szkło? Jak rozwijam brystol żeby zrobić zdjęcie, to nawet się nie zdążę obrócić po aparat. A później wszystko w kłakach i muszę odkurzać, hurra...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...